Jak NIE wszedłem na Mount Everest
Mam niecałe 30 lat, a w życiu postawiłem już stopę na wszystkich siedmiu kontynentach, zwiedziłem kilkadziesiąt krajów i przeżyłem niesamowite przygody. Jednak ta miała być zupełnie wyjątkowa –miałem spełnić jedno ze swoich dziecięcych marzeń i wejść na Dach Świata, Mount Everest. Ale zamiast „zwyczajnego” wejścia, życie zaserwowało mi znacznie bardziej niespodziewaną przygodę.
SZYBKI WSTĘP
Ta historia będzie długa i pełna dziwnych zwrotów akcji, ale mam nadzieje, że nikogo nią nie zanudzę. Może komuś się przyda, może kogoś nawet zainspiruje, a może będzie po prostu ciekawostką do kawy. To moje wrażenia, moje emocje i moje przygody — więc jeżeli coś pokręciłem, to z góry przepraszam! Nie piszę tutaj dużo o samych rzeczach technicznych, np. jak wyglądał mój plan treningowy. Skupiam się raczej na odczuciach i staram się opisać całość ze szczegółami.
Historię przerywam dygresjami i wstawkami — przeczytajcie więc całość, wszystko powinno się rozjaśnić. Poza samą wycieczką do Nepalu, staram się też trochę opowiedzieć też o innych aspektach, takich jak przygotowania, izolacja, sama wycieczka oraz, cytując klasyka, na tym „co się stało, że się zesr*ło”. Historię przygotowałem w dwóch formatach — tekstowym oraz wideo — są one do siebie podobne, ale na pewno się trochę różnią, więc wybierzcie format, który jest dla Was wygodniejszy. No to zaczynamy (link do wideo poniżej)!
PRZYGOTOWANIA
Część z Was zastanawia się pewnie jak to jest, że człowiek nagle decyduje się wejść na Everest. W moim przypadku nie było to do końca nagłe, od lat chodzę po górach i zawsze pociągały mnie Himalaje, choć najbliżej ich byłem w Chinach Zachodnich. Paradoksalnie, akurat na Everest za bardzo mnie nie ciągnęło — głównie z powodów ogromnych tłumów, które są tam naprawdę sporym problemem. No i kasa — wejście na Everest kosztuje nawet $100 tys. Z dobrą i renomowaną agencją może się udać za $50–60 tys., ale to też nieosiągalny dla mnie pułap. Można co prawda znaleźć oferty na poziomie $20 tys., ale raczej nie chcesz iść na najwyższą górę świata z „randomową” agencją. W końcu chodzi o Twoje życie.
Aż tu nagle… pandemia! Jakiś rok temu, kiedy już ostro szalała na świecie, przypadkiem dowiedziałem się, że agencje prowadzące wycieczki na Everest są w głębokim kryzysie i będą obniżać ceny — takie COVID-Minute. Ze względu na szacunek i ustalenia z Pioneer Adventures, z którymi zdecydowałem się podróżować (i których z całego serca polecam, bo ekipa jest absolutnie rewelacyjna), nie mogę podać dokładnej kwoty, ale była ona naprawdę super atrakcyjna — a ja od lat zbierałem na podobną wycieczkę, więc okazało się, że będzie mnie na nią stać. Spłukany, ale z „biletem na Everest”. Jeden problem z głowy.
Miałem więc rok na przygotowania. Choć już wtedy byłem w dobrej formie fizycznej, regularnie ćwiczyłem, jednak nie był to na pewno „sezon”. Przygotowania podzieliłem na konkretne, często zapętlone ze sobą etapy. Pierwszy to reserach logistyczny oraz sprzętowy — co należy kupić, gdzie należy być, co należy zrobić. Miałem swój sprzęt, bo chciałem każdy z elementów dobrze przetestować jeszcze w Tatrach. Drugi to trening mentalny i psychologiczny — dowiedzieć się jak najwięcej o tym czego się spodziewać, co może się wydarzyć, jak się zabezpieczyć. Nie korzystałem z pomocy psychologa (też ze względu na izolację), ale bardzo dużo czytałem i oglądałem . Trzeci to trening wytrzymałościowy — siłownia, bieganie, interwały. Treningi te były często „do porzygu”. Ostatnie 2 miesiące przed wyjazdem były absolutnie okropne — choć przypominało to przygotowania do sezonów sportowych, które znam z czasów studiów, więc nie było mi to do końca obce. Treningi połączone oczywiście z izolacją (o tym więcej później). Czwarty to trening techniczny — użycie sprzętu w warunkach górskich, kursy oraz przejścia przez góry ze sprzętem.
No i piąty etap, czyli trening wysokościowy. Planowałem Aconcaguę, Kilimanjaro oraz Island Peak przed Everestem. Plus oczywiście masa mniejszych gór, nie tylko w Polsce, ale gdzie się tylko dało. Po górach chodziłem praktycznie co weekend, a pod koniec przygotowań coraz częściej. Babia Góra, Pico Ruivo, Mnich, Małołączniak… i wiele, wiele więcej, większość w obciążeniu — kamizelka 15 kg plus plecak 5-10 kg. No i przez ostatnich 6 tygodni codziennie spałem w namiocie hipoksyjnym (zmniejszającym dostępność tlenu dla organizmu) i robiłem trening IHT.
Co do treningu wysokościowego to słowo komentarza. Aconcagua niestety została zamknięta, ale udało się wejść na Kilimanjaro. I było to absolutnie „ciekawe” doświadczenie, bo bynajmniej nie jest to góra dla każdego. Przez 6 dni trekkingu nasz zespół wpadł w jakieś absolutnie straszne okno pogodowe, cały czas deszcz, deszcz ze śniegiem, grad, bez przerwy chmury, dziurawe namioty i ogólnie ciągle mokro, zimno i nieciekawie. Człowiek jest tak doszczętnie wykończony, że naprawdę trudno wtedy zdobyć jakąkolwiek górę. Udało się to zrobić 11 z 15 członków naszej wyprawy na początku lutego 2021.
Generalnie uważam, że trzeba na tą górę uważać i zastanowić się 3 razy przed wyprawą. Zresztą, miesiąc później zmarł na niej Aleksander Doba. Dla chętnych załączam wideo, które zrobiłem przed atakiem szczytowym. Spałem wtedy może godzinę, bo resztę czasu poświęciłem, żeby wysuszyć ciepłem własnego ciała swój sprzęt…
No i jeszcze jedno — był jeszcze ostatni, szósty etap przygotowań, czyli ciągła izolacja ze względu na COVID. Przez rok unikałem wszelkich spotkań, bardzo rzadko bywałem w biurze, ciągle się też testowałem i sprawdzałem. Siłowania? W domu. Bieganie? Praktycznie tylko nocą. Wybiegi kończyłem często koło 1:00–2:00. Sporo co prawda jeździłem i latałem w różne góry, ale zawsze z pełnym zabezpieczeniem: przyłbica, maska, rękawiczki, dezynfekcja itd. No i jakoś udało mi się COVID-a uniknąć, co było naprawdę trudne — człowiek zaczyna trochę wariować, a ostatnie tygodnie już kompletnie świrować, nie chce wychodzić z domu, nie chce się z nikim widzieć… jest to bardzo obciążające psychicznie.
Dobra, ale wracamy do głównego wątku. Przygotowania, kursy, treningi, wszystko zakończyłem około Świąt Wielkanocnych i właśnie wtedy wybrałem się do Nepalu. Wcześniej oczywiście czekały mnie kolejne testy na COVID (już przyzwyczaiłem się do patyczka drapiącego po mózgu :D), testy krwi oraz jakaś absurdalna ilość innych dokumentów — poniżej zdjęcie. A na lotnisku w Krakowie okazało się, że brakuje mi jeszcze jakiegoś jednego formularza, przez co prawie spóźniłem się na samolot. Ale jakoś wszystko się udało i po prawie całym dniu podróży i ponad 20-godzinnej przesiadce w Dubaju trafiłem do Katmandu.
NEPAL
Dobra, doleciałem. Sam nie wierzyłem, że to się dzieje. Ale najpierw, oczywiście, izolacja. Kiedy przyleciałem do Nepalu, zaczynał się lekki „niepokój”, bo w ciągu ostatnich 2 tygodni ilość przypadków zwiększyła się z 50 do 200 dziennie. W 30-milionowym kraju. U nas wtedy były szczyty i około 35 tysięcy zakażeń. Więc to, co się działo w Nepalu brzmiało jak luksus i tak wtedy wszyscy się też zachowywali — co okazało się bardzo złudne, bo w Indiach zaczynała się już wtedy tragedia.
Warto powiedzieć też coś o samym Nepalu, który bardzo oberwał przez COVID, liczba turystów spadła masakrycznie. Ludzie są absolutnie przemili, jest zdecydowanie spokojniej niż chociażby w Indiach, kraj jest bardzo różny kulturowo, no i jedzenie… to zdecydowanie tak zwane „omomomom” — jest absolutnie przepyszne! Na dłuższą metę trochę nudnawe, ale nadal znakomite. Zresztą, akurat pod tym aspektem od samego początku do końca nie mam na co narzekać, cały czas mieliśmy coś dobrego. W hotelach, na lotniskach, no i nawet w Himalajach z Sherpami czy ludźmi w knajpach idzie dogadać się po angielsku lub na migi, więc z tym nie ma większego problemu.
Ja oczywiście totalnie zabezpieczony, zawsze maska FFP2, trafiłem na hotelową izolację. Parę dni w pokoju (choć mogłem wychodzić do hotelowej knajpy) do momentu kolejnego grzebania w głowie patyczkiem. No, ale nie ma co narzekać, wszystko poszło sprawnie, po drodze ekipa sprawdziła jeszcze moje przygotowanie i wszystko było w porządku, testy wyszły negatywnie, ruszyliśmy więc do Lukli.
Dla tych, którzy nie wiedzą — żeby z Katmandu, stolicy Nepalu, dostać się w Himalaje, większość ludzi decyduje się na lot do Lukli, czyli jedno z najbardziej niebezpiecznych lotnisk świata na 2860 m. Dla mnie, osoby bojącej się latać, była to chyba najbardziej przerażająca część podróży. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. No ale udało się bezpiecznie wylecieć i, z pięknymi widokami, bezpiecznie wylądować. W sumie nie było aż tak źle, lotów jest mnóstwo, można też wziąć helikopter, co jest bardziej komfortowe. Generalnie na plus.
HIMALAJE
Szybkie wprowadzenie —moja trasa była dość standardowa i większości pokrywała się z „Everest Base Camp Trek”, który jest bardzo popularny i uczęszczany przez 30–40 tysięcy ludzi rocznie. Jedyną różnicą było to, że z Dingboche (poniżej mapka) ruszyliśmy najpierw do Chukhung, a potem do Island Peak Base Camp, skąd mieliśmy wrócić do Dingboche i kontynuować podróż do Everest Base Camp, a potem na Dach Świata.
Zacznijmy więc! Po wspominamy locie „z piekieł”, czekało nas śniadanie w Lukli i 3-godzinny trekking do pierwszego schroniska/teahouse-u. Porterzy zabrali nasze bagaże, więc luksus. Bardzo przyjemny, fajny trekking pośród gór, ale krajobraz jeszcze bardziej „wiejski” niż górski. Na pewno zaskoczyło mnie też samo schronisko — dostałem swój pokój (normalnie w sezonie nie jest to możliwe ze względu na obłożenie). Knajpa też super, w sumie można było tam kupić wszystko, choć oczywiście ceny były już zdecydowanie wyższe. Ogólnie bardzo przypomina to polskie schroniska w Tatrach.
Ważna rzecz dla osób, które planują takie wycieczki , chociażby na trekking — schroniska nie są ocieplane, a temperatura w nocy zmienia się diametralnie. Pamiętajcie więc, żeby mieć naprawdę dobry śpiwór, najlepiej z naturalnym pierzem, taki, który komfortowo grzeje w -20 stopniach Celsjusza. Serio, może się Wam przydać nie tylko w warunkach „namiotowych”, ale też w schroniskach.
W kolejnych dniach czekał nas codzienny trekking coraz wyżej i wyżej — idzie się około 7–8 godzin dziennie, po drodze mijając piękne widoki oraz lokalne świątynie, schroniska i knajpy. Po 2–3 dniach doszliśmy do Namche Bazaar, jednego z najbardziej znanych punktów na mapie — to takie miasto pośrodku Himalajów i, jak sama nazwa wskazuje, jest to takie spore targowisko, gdzie można kupić i załatwić wszystko.
Tam spędziliśmy 2 noce, a dzień „odpoczynku” przeznaczyliśmy na trekking na jakieś 3800 m, żeby po raz pierwszy zobaczyć Everest. Piękna pogoda i przepiękny widok na najwyższe góry świata.
Jednak uwaga — jako jedyny cały czas wspinałem się w maseczce. Uważałem, że mimo tego, że jesteśmy w Himalajach i teoretycznie wszyscy są przetestowani, to będę uważał, bo przecież nie chce złapać przypadkiem COVID-a na wysokości, bo to byłoby już zdecydowanie głupie, zwłaszcza po roku izolacji. Zresztą, mimo tego, że teoretycznie wszyscy członkowie wyprawy byli przetestowani, zacząłem zauważać dziwne symptomy u różnych ludzi (także z innych wypraw, z którymi mijaliśmy się na szlaku), więc tylko zwiększyłem swoją czujność.
Potem kolejne dni i kolejne schroniska. Warto zwrócić uwagę na Dingboche (4410 m), bo jest dla tej historii dość kluczowe. Po długim trekkingu, tam po raz pierwszy poczułem wysokość, ale „Ginger Lemon Honey” oraz miska zupy czosnkowej sprawiły, że od razu poczułem się jak nowo narodzony. W ogóle przez cały wyjazd nie ruszyłem nawet Diuramidu/Diamoxu ani innych podobnych leków — trening przyniósł naprawdę dobre efekty. Po nocy czułem się absolutnie świetnie, a dzień przerwy wykorzystaliśmy na wejście na lokalny szczyt (Nangkartshang Peak) — jakieś 5100 m i piękne widoki na dolinę Khumbu. No i ważna uwaga — całość przeszedłem bez najmniejszego problemu, zajęło mi to może 3h, żadnych problemów. To, znowu, dość istotne dla dalszej części historii.
Od tego momentu rozdzieliliśmy się na dwie grupy — jedna ruszyła do Everest Base Camp, a druga do Chukhung, czyli w stronę Island Peak. Grupy rozdzielają się w zależności od indywidualnych planów. Najbardziej standardowe mają dwie opcje: pierwszą “rotację” (czyli taką wyprawę aklimatyzacyjną w celu przystosowania się do warunków wysokogórskich) można zrobić podchodząc z Everest Base Camp do Everest Camp 1 (jakieś 5800/5900 m) lub właśnie wchodząc na Island Peak, który ma prawie 6200 m. Potem grupy łączą się i kolejne aktywności wykonują razem. Choć oczywiście to tylko dwie z opcji, wiele osób ma indywidulne plany, grupy też podejmują różne aktywności. Tutaj chciałem tylko pokazać jaki był nasz ogólny plan, żeby zobrazować jak to mniej więcej wygląda w praktyce.
Ja akurat byłem w tej drugiej grupie, która miała okazję podziwiać niezdobytą (tutaj jest trochę kontrowersji) południową ścianę Lhotse ze schroniska w Chukhung, które stoi praktycznie pod nią.
NIESPODZIANKA NA ISLAND PEAK I POCZĄTEK KŁOPOTÓW
No dobra, schronisko i tam nocka, dłuższa chwila odpoczynku, a potem udaliśmy się do Island Peak Base Camp (5100m), gdzie pierwszy raz mogliśmy rzeczywiście poczuć prawdziwe, dzikie Himalaje — około 10–20 stopni na minusie w nocy w namiocie, śnieg i generalnie dość intensywne, górskie warunki. A co gorsza, z zespołem zaczęło się dziać coś nie tak.
Dwóch członków grupy zaczęło odczuwać dziwne zmęczenie organizmu. „Główna” część wyprawy ruszyła na szczyt około 2:00. Jeden z kolegów postanowił zostać w namiocie, a jeden wyruszył już dwie godziny wcześniej, ale po dosłownie dwóch-trzech godzinach postanowił zawrócić. Sam od początku czułem się trochę dziwnie, ale wtedy myślałem, że to nocka w niskich temperaturach w namiocie. Rozgrzałem się i było lepiej. Jednak już po 3 godzinach czułem się okropnie zmęczony. I wiedziałem, że nie ma to związku z wysokością. Byłem absolutnie wyczerpany. Kiedy doszliśmy na 5600–5700 m, musiałem co jakiś czas robić przerwy, żeby móc iść dalej. To nie było normlane, ale myślałem wtedy, że odpocznę i będzie lepiej. Tak też rzeczywiście było — szedłem w zaskakującym, bardzo dobrym tempie do przodu.
Doszliśmy do „crampon point”, czyli miejsca gdzie zakłada się uprząż, raki, zaczyna się też używać karabinków, Jumara oraz Belaya — to są podstawowe i najważniejsze narzędzia na większości przygotowanych szlaków w Himalajach. Stamtąd do szczytu zostaje jakieś 400m. No i generalnie do ok. 6000 m idzie się „śnieżuniem”, bardzo elegancko po linach, jednak ja czułem się coraz bardziej zmęczony. Ale to nic w porównaniu do tego, co stało się później.
Doszliśmy na 6000 m, skąd rozciąga się piękna, biała dolina, a przed nami Island Peak. Do szczytu jest około 200 m, pewnie jakaś godzina w normalnych warunkach, de facto „trekkuje” się w śniegu po linach. W normalnych warunkach. Globalne ocieplenie spowodowało diametralną zmianę — Island Peak w tym roku stał się jednym z trudniejszych himalajskich szczytów. Sherpowie twierdzą wręcz, że jest dużo trudniejszy od Everestu i bardzo niebezpieczny — szkoda tylko, że dowiadujesz się tego będąc już na górze!
Jak wygląda ostatnich 200 metrów w górę? Tam nie ma już śniegu. Zniknął w ostatnich latach. Zaczynasz od przejścia przez szczeliny lodowe, mające od parudziesięciu centymetrów do paru metrów, często potrzebna jest drabina. Potem przechodzisz pod lodospadem przez ruchome skały, które w każdej chwili mogę się osunąć. Liny są postrzępione i w większości przytwierdzone tylko do lodu. Po drodze czekają Cię osuwiska, ciągle spadające kamienie, kawałki lodu, rwące się liny, improwizowane przejścia po drabinach, które się ślizgają i ogólnie tragedia. Z całej naszej wyprawy oraz innych ludzi, którzy podeszli na 6000 m, tylko 2 osoby zdecydowały się na wejście na szczyt (plus Sherpowie) — ja oraz koleżanka z mojej grupy. Kiedy leciały na nas kamienie i musieliśmy chować się pod skałami — wytrzymałem. Kiedy byłem naprawdę „dziwnie” zmęczony i coś było ze mną nie tak — dawałem radę dalej. Kiedy zerwał się lód i dostałem po ręce tak, że przestałem czuć lewą dłoń — zacisnąłem zęby i jazda do góry. Kolejne metry do góry, gdzieś w okolice 6150 m. Ale kiedy jakieś 20 m od szczytu zerwała się lina, a ja musiałem ratować się blokując upadek kolanem, które bardzo, bardzo mocno oberwało, a mój Sherpa wprost powiedział, że wejść możemy, ale nie jest pewny czy zejdziemy… powiedziałem „dość”. Nie wszedłem na szczyt. Jedyną osobą, która weszła była wspomniana koleżanka, ale ona ma za sobą Koronę Ziemi.
Powolutku, wraz z Sherpą, zeszliśmy na dół. A po drodze kolejne przygody z linami, kamieniami i lodem — drabina, którą wcześniej przechodziliśmy, leżała już w innym miejscu — miałem nawet lekkie ataki paniki, bo wtedy poczułem wysokość, ale przede wszystkim nieprzemożone zmęczenie. No i było bardzo, ale to bardzo niebezpiecznie, a ja nie czułem się pewnie, zresztą czuć pewnie się po prostu nie dało. Kiedy trzeszczy lód, nie wiesz czy zaraz nie pęknie ostatnia lina i generalnie wszystko leci, to nie powiem — przeszło mi przez myśl, żeby się zatrzymać i poprosić o ewakuację helikopterem. Ale kurde, no nie, zacisnąłem zęby i udało się zejść na 6000 m, praktycznie całowałem stabilny śnieg pod nogami, zresztą Sherpowie też to robili — a to już coś znaczy.
Ponoć warunki dzień-dwa dni później były ciut lepsze, a może po prostu to ja przesadzam, bo byłem już wtedy chory (o tym poniżej). Na pewno nie wymyśliłem sobie spadających kamieni, a nie wrzucę tutaj zdjęcia swojego kolana, bo jak ktoś właśnie coś je, to mogłoby się źle skończyć — tak więc po prostu trzeba bardzo, bardzo dobrze rozważyć wchodzenie na tą górę. Ale o tym więcej będzie później!
No dobra, wracając do historii — zaczęliśmy schodzić niżej, aż tutaj nagle odzywa się walkie-talkie. Pamiętajcie słowa mojego Sherpy? Były problemy przy schodzeniu i koleżanka spadła z liny i mocno oberwała — potrzebna była ewakuacja medyczna i szpital. Mój Sherpa musiał pomóc, więc na około 5900m zostałem sam, sytuacja była podbramkowa. Ewakuacja całe szczęście była błyskawiczna i poszkodowana w moment była już w Katmandu. Ma się dobrze i powoli dochodzi do siebie.
Ja spokojnie zszedłem do „crampon point”, przebrałem się i ruszyłem sam na dół. Samotnie, bo wiedziałem, że sytuacja na górze potrwa pewnie parę godzin. A w Himalajach, powyżej pewnej wysokości, za bardzo nie ma wyznaczonych ścieżek, znaczników, drogowskazów czy innych rzeczy, a kolejne „rockfalle” ciągle trochę zmieniają trasy, więc czasami ciężko trafić na dół. Ale jakimś sposobem, trochę inną drogą i z odrobiną wspinaczki górskiej, trafiłem na dół. No właśnie, na dół, ale nie do obozu. Przygoda się jeszcze tego dnia nie skończyła.
ZGUBA
Kiedy zeszedłem na jakieś 5200 m spotkałem jednego z naszych Sherpów, który nakierował mnie na obóz. Ale kiedy byłem już na tych 5100 m, stanąłem przed wyborem: pójść w prawo lub w lewo. Byłem już mega zmęczony i wydawało mi się, że logicznym jest pójście w lewo (za plecami miałem górę, a przed sobą zamrożone jezioro, przez które przechodziliśmy dzień wcześniej). Tak więc zrobiłem. Po jakimś kilometrze doszedłem do doliny pełnej żwiru i kamieni, no i logicznym dla mnie było, że muszę przez nią przejść, żeby dojść do obozu — teraz wiem, że to był błąd. Kiedy zszedłem do tej doliny, potem chciałem wyjść na najwyższy punkt, żeby zorientować się gdzie jest obóz, co po żwiro-kamiennym podłożu kosztowało mnie mnóstwo siły. Nie znalazłem obozu, tylko kolejne „wzgórza” (takie górki po ponad 5000 m).
Postanowiłem więc podejść do jeziora, żeby przez nie dojść do obozu — pomysł był może i dobry, ale okazało się, że przed jeziorem jest 50-metrowa ściana lodospadów, których chyba najodważniejszy alpinista nie odważyłby się przejść. No nic, chciałem się poddać, znalazłem kolejny najwyższy punkt i próbowałem wezwać pomoc — jednak żadne sprzęty nie łapały zasięgu, a nie miałem ze sobą telefonu satelitarnego. Znalazłem więc kolejny wysoki punkt (tak, „przypadkowo” wszedłem na parę 5-tysięczników) i próbowałem zwrócić uwagę ludzi, którzy przechodzili przez wspominane jezioro, machając kijkami itp., co oczywiście było raczej bez sensu, ale próbować nie zaszkodzi. No nic, przysiadłem i zrobiłem chyba jedyne, co mogłem — zacząłem myśleć i kombinować. Zacząłem myśleć czy jestem w stanie i w jaki sposób mogę spędzić mroźną noc pośród szczelin skalnych — i wiedziałem, że to była absolutna ostateczność i raczej słaby pomysł — na szczęście miałem jeszcze parę godzin. Uspokoiłem się i zauważyłem, że są dwa punkty, gdzie Island Peak ma się za sobą, a jezioro przed sobą, więc obóz musi być w tym drugim miejscu. Jednak nie mogłem wrócić przez dolinę (bo było to ekstremalnie niebezpieczne ze względu na spadające kamienie), tylko na około, po szczytach.
I tak zacząłem kolejną tego dnia podróż, żmudnie, ale do celu. Po paru godzinach, po drodze, wypatrzyli mnie nasi Sherpowie, którzy zaczęli szukać mnie jakiś czas wcześniej i bardzo szybko do mnie dotarli. Ja byłem już ekstremalnie zmęczony, ale po raz kolejny to powiem — to nie było zwyczajne zmęczenie, coś było ze mną nie tak. Sherpowie wzięli mój bagaż i powoli, 50-100 kroków do góry i odpoczynek, doszliśmy na wzgórze i potem do obozu. Po drodze zaczęła się śnieżyca, ale już nawet nie miałem siły zwracać na nią uwagę. I tak po 16 godzinach marszu non stop, wróciłem do obozu.
Myślicie, że to koniec dnia? Otóż nie! Chłopaki nawet się nie przejęli, byłem cały i zdrowy, dali mi więc herbaty, zupy i wysłali do Chukhung. Obóz był już pusty i raczej nie mogłem tam po prostu zostać. Czekały mnie więc jeszcze 3 godziny marszu, na całe szczęścia już w dół. Ale pod koniec nawet Sherpowie stawali, żeby zaczerpnąć powietrza i odpocząć, bo byli tak zmęczeni, więc możecie sobie wyobrazić jak to wyglądało. Ja sam po jakichś 19 godzinach i parudziesięciu kilometrach przewędrowanych w Himalajach, trafiłem do pokoju w schronisku. Wypiłem butelkę wody, wziąłem Aspirynę i zasnąłem.
Dla wszystkich planujących wejście na Island Peak — raczej lepiej nie będzie, bo globalne ocieplenie postępuje. Nie wiem czy znajdą inne drogi i czy cokolwiek się w tym temacie zmieni . Przemyślcie więc to dwa razy, jest mnóstwo dużo bezpieczniejszych i równie ciekawych szczytów.
Ciekawostka — jakimś dziwnym trafem zgubiłem w tych kamienno-lodowych dolinach jeden rak. Wiedziałem tylko mniej więcej gdzie mogło się to stać, ale generalnie tam jest jedno wielkie żwiro-lodowisko. Powiedziałem zespołowi, że jak ktoś go znajdzie to dostanie $100. I zgadnijcie co? Skubani przeszli całą dolinę po raz kolejny następnego dnia i znaleźli zgubę! Nie mam pojęcia jak to zrobili, ale szacun.
NO I ZACZYNA SIĘ ZABAWA
Obudziłem się w sumie nawet niezłej formie, ale cały czas czułem się dziwnie zmęczony. Jakby przeziębiony, chociaż generalnie dobrze. Tego dnia mieliśmy tylko dojść do Dingboche (to jakieś 1–2 godziny trekkingu w dół), więc się specjalnie nie martwiłem. O poranku spotkałem też grupę Polaków, których chciałem ostrzec przed tym co dzieje się na Island Peak, a po drodze pytali się mnie po co noszę maseczkę, skoro tutaj nie ma COVID-a. Oj, w jakim oni byli wtedy błędzie….
Kiedy szedłem do Dingboche wróciło uczucie zmęczenia, przeziębienia, ogólnie było średnio. Po przybyciu zjadłem więc obiad i powiedziałem swojemu zespołowi, że muszę tam zostać na 2 dni i wypocząć, bo coś jest nie tak. Na wszelki wypadek zacząłem izolację, ale bardziej po prostu jako przeziębiony, żeby nie rozsiewać choroby — to była bardzo dobra decyzja.
Dzień później zaczął się cholerny ból gardła i gorączka — pewnie powyżej 40 stopni, ale akurat dla mnie to dość normalne, więc początkowo się nie przejmowałem. Coś jednak we mnie drgnęło — miałem przy sobie tanie testy na COVID — takie ze śliny, które mają skuteczność około 80, może nawet 90%. Zrobiłem jeden i początkowo wyglądał na negatywny, ale po głębszym spojrzeniu widać było, że jednak jest pozytywny/niejednoznaczny. Powtórzyłem więc test i po raz kolejny wyszedł pozytywny/niejednoznaczny. Jednak te testy w niskich temperaturach dają dziwne wyniki, więc po konsultacji z lekarzami stwierdziłem, że ma powodów do paniki.
Ale już parę godzin później, podczas drugiej nocy, czułem się absolutnie fatalnie — choć saturację miałem bardzo dobrą, to kiedy zadzwoniłem do dziewczyny (która jest lekarzem internistą) mówiła, że mnie nie poznaje, że mój głos jest słaby i dziwny. O poranku poprosiłem o ewakuację — wolałem dmuchać na zimne, a samopoczucie było coraz gorsze. Całe szczęście ubezpieczenie na takie ewentualności (oraz w tym roku na COVID-related cases) jest w Nepalu obowiązkowe — i dobrze, bo przydało się!
O 7:00 rano napisałem do ekipy, o 9:00 był już helikopter, po 11:00 byłem w szpitalu na badaniach — klasa sama w sobie, świetna organizacja Pioneersów. Swoją drogą, pilot wziął nas na przelot przez rzekę, parę metrów nad ziemią, między górami — absolutnie fenomenalne. Na chwilę człowiek zapomina o objawach, chorobie o czymkolwiek, bo jest przepięknie. Nie byłem sam, bo wraz ze mną ewakuowany został ten kolega, który został w namiocie podczas ataku szczytowego na Island Peak. Drugi był ewakuowany już 2 dni wcześniej.
SZPITAL I IZOLACJA
Szpital sam w sobie był nadspodziewanie dobrze zorganizowany i ogarnięty. W miarę czysty i „europejski”. Tam mnie przyjęli, zrobili badania krwi, RTG, osłuchali, zrobili EKG, gazometrię itp. No i testy na COVID z krwi oraz PCR.
I teraz najciekawsze — lekarz nie chciał mnie wypuścić, bo miałem dobre wszystkie wyniki, ale miałem też wysoką gorączkę. Za to mojego kumpla od razu dali na tlen, więc było podejrzenie COVID. Do mnie podszedł administrator i powiedział, że nie ma już żadnych wolnych łóżek COVID-owych, więc i tak trochę lipa. Ale, na całe szczęście, moje testy na COVID z krwi przyszyły negatywne (a zaraz potem PCR też negatywny), więc wypuścili mnie na „izolację hotelową”. Na odchodne powiedzieli mi jeszcze, że w sumie wyniki mam na tyle dobre, że mogę wrócić w góry jak wyzdrowieję — cieszyłem się jak dziecko!
Zabrali mnie więc do hotelu, gdzie tym razem postanowiłem nie opuszczać pokoju. Straszliwa nuda i generalnie cały czas gorączka, ból gardła — ale z Polski konsultowali mnie lekarze, więc wydawało się, że wszystko jest OK, choć już po paru dniach w izolacji zaczyna się zwyczajnie świrować. Aż tu nagle (jak często w tej historii) — wiadomość. Obydwaj koledzy, o których wspomniałem wcześniej, zostali zdiagnozowani pozytywnie na COVID. Postanowiłem więc, na wszelki wypadek, powtórzyć test. Wyszedł pozytywny. W hotelu panika. Procedura jest taka, że jak wyjdziesz pozytywny, to musisz jechać do szpitala ambulansem. Nockę na przyjęcie przeczekałem jeszcze w hotelu, ale nad ranem przyjechała karetką, wzięła mnie na zewnątrz szpitala, żebym sobie wszedł na lokalny SOR (!), ale zaraz potem zostałem przyjęty na oddział COVID-owy.
Szczęście w nieszczęściu było takie, że nie było ze mną źle. Byłem słaby, zmęczony, co chwila mnie coś bolało, ale byłem w miarę OK. Miałem głównie wysoką gorączkę i średnie badania krwi, za to saturacja cały czas elegancka. Na pewno nie był to łagodny przebieg, ale można go nazwać, jak na karcie pacjenta, „moderate”. Prawdopodobnie była to odmiana indyjska, która naprawdę daje w kość nawet młodym osobom. Nie wierzycie? Dowiedziałem się potem o kolejnych członkach zespołu, którzy doszli już do Everest Base Camp i którzy byli chorzy — ci mieli zapalenia płuc, wątroby, nerek, trafiali na tlen, dostawali Remdesivir. To wszystko młodzi, sprawni ludzie, którzy mieli zaraz wspinać się na najwyższe góry świata! Całe szczęście wszyscy dosyć szybko się z tego wygrzebali, wszyscy są już we względnie dobrej formie. Przynajmniej tyle dobrego, zdrowie jest najważniejsze.
W szpitalu zostałem na 3 dni. Dlaczego tak krótko? Bo lekarze zakwalifikowali mój pierwszy test jako fałszywie negatywny, a moje objawy już praktycznie zanikały (ostatnie 2 dni już zero objawów). Za to dostałem zalecenie na kolejną, już krótszą, izolacje w pokoju hotelowym i powrót do szpitala, jeżeli cokolwiek się zmieni.
TRUDNE DECYZJE I WIELKA UCIECZKA
Tymczasem, w Nepalu z 50, a potem 200, zrobiło się 6000 przypadków dziennie. Wtedy rozpoczął się już full lockdown w Katmandu i okolicach. Ja też wiedziałem, że w góry nie wrócę — nie dość, że nie rekomendował tego lekarz, to cały czas miałem świadomość tego, że jak cokolwiek się stanie na 7000–8000 m przy po-COVID-owej odporności, to koniec. Już nie wspominając o tym, że ryzyko zakrzepów czy zatorów wzrosło przez COVID wielokrotnie, zwłaszcza na takich wysokościach — żadne pieniądze nie są warte tego, żeby zostać warzywem do końca życia, albo żeby z gór już nigdy nie wrócić.
Ciekawostka — niektórzy ozdrowieńcy, którzy byli w znacznie gorszym stanie niż ja, zdecydowali się kontynuować wycieczkę. Nie wiem do końca jak chcą to zrobić, ale tutaj jest bardzo cienka lina między głupotą i odwagą.
No dobra, ale wróćmy do historii. Jem sobie śniadanko i nagle gruchnęła wiadomość, że za 3 dni Nepal zamyka granice, również dla wylatujących (parę dni temu przedłużyli zamknięcie granic do 31 maja). A do podróży, zgadnijcie co, potrzebny jest negatywny test PCR na COVID. Pośrodku szczytów pandemii w Nepalu, kiedy nigdy nie testowało się tyle ludzi. A ja jeszcze tydzień wcześniej byłem pozytywny. No pięknie, i co teraz? Nic, trzeba podjąć ryzyko. Adrenalina znowu podskoczyła.
Rezerwuję bilety do Dubaju i robię test w hotelu — nie byłem jedyny, więc udało się to zorganizować. Ale wtedy liczba przypadków w Nepalu nadal rosła i oczekiwanie na wynik to już nie parę godzin, a 1–2 dni. Jak to zwizualizować? Wyniki załatwia w szpitalu znajomy, bo kolejki są na parę godzin stania, więc musi zastosować najstarszą na świecie technikę „tipa”! Dostaję je może 2,5 godziny przed wylotem — na szczęście wynik jest negatywny. Absolutny sprint na lotnisko, tam totalny burdel — mojego samolotu nie ma nawet na rozkładzie, bo został dodany w związku z zamykaniem granic. Check-in kończę 7 minut przed planowanym odlotem. Mam nadbagaż, ale udaje się go opłacić — za to, żeby wszystko poszło sprawnie znowu wystarczył mały tip ;). Kolejny sprint do samolotu — trochę przypadku, trochę szczęścia… udało się! Parę godzin później jestem już w Dubaju. Ufff! Ale tam, zgadnijcie co? Kolejny test PCR i izolacja do wyniku!
PRZEZNACZENIE?
Wynik przychodzi następnego dnia — negatywny. Kupuję więc bilet do Krakowa. W międzyczasie potaniał — w końcu jakiś łut szczęścia. W Dubaju w końcu chwila wolności, można spokojnie coś kupić, wszystko jest otwarte, miasto żyje. Jadę metrem, pożyczam quada na pustyni, idę na BBQ, jem pączka w centrum handlowym — wszystko to nieprawdopodobnie cieszy. No i kupuję pierścionek zaręczynowy u słynnego jubilera, którego w Polsce nawet nie ma, a był to mój plan już od lat. Normalnie nie planowałem żadnego stopu w Dubaju, nie planowałem też zaręczyn w tym momencie, ale kto wie, może to wszystko było po prostu przeznaczenie?
SŁOWO O NEPALU I COVID
Nie zamierzam nikogo obwiniać za to co się stało — miałem cholernego pecha, że złapałem COVID i szczęście, że nic większego nie stało się w górach, ani przez tę cholerną chorobę. Sytuacja w Nepalu robi się jednak potwornie nieciekawa i codziennie sprawdzam jak mają się moi znajomi i kompani podróży. Codziennie słyszę też o kolejnych zakażeniach — na „dole” i na „górze”. Zresztą, jest ich teraz ponad 9 tys. dziennie, a w Nepalu na pewno nie testują się wszyscy.
Problemem jest tutaj przede wszystkim brak standaryzacji. Przykładowo, nie mogę zrozumieć czemu nie wszyscy byli testowani przed przylotem do Lukli lub/i wejściem do doliny Khumbu. Negatywny test na wejściu zredukowałby do minimum możliwość przenoszenia wirusa. Ja byłem przetestowany zaraz przed (no i przed przylotem), ale wiem, że nie dotyczy to wszystkich. Jaki ma to więc sens? Człowiek traci masę pieniędzy na testy, permity, których już nie będzie w stanie odzyskać, ani wykorzystać ponownie. No jest to trochę nie fair, ale z drugiej strony każdy rozumie też potrzebę tego, że rząd po prostu potrzebuje tych pieniędzy i nikt nikomu nic nie obiecywał, każdy wiedział na co się pisze. No tylko po prostu szkoda, można było zrobić więcej.
Kiedy wyjeżdżałem, słyszałem plotkę o ponad 40 aktywnych zakażeniach w Everest Base Camp (a warto wspomnieć, że jest tam może paręset ludzi rocznie, więc 40 to absolutny ogrom!)— nie wiem czy to prawda, ale uważam, że to możliwe, patrząc na to, że w naszym około 25-osobowym zespole było 7 albo więcej potwierdzonych zakażeń, a to raczej nie koniec. Co ciekawe, wiemy o tym, że wirus nie przyszedł do Base Campu (i w inne miejsca) z jednego źródła — zakażone były różne osoby, które nie miały ze sobą wcześniej kontaktu, z zupełnie innych grup. Zresztą teraz nie ma co spekulować, niektóre źródła medyczne i dziennikarskie mówią o przynajmniej 150 osobach. Totalny ogrom zakażeń. Generalnie, sytuacja jest tam co najmniej nieciekawa. Mam tylko nadzieję, że wszystko skończy się dobrze dla wszystkich.
W naszej grupie, na całe szczęście, wiele osób było zaszczepionych lub było ozdrowieńcami. Jednak nawet kolega, który jest po szczepionce miał objawy praktycznie identyczne do moich, choć łagodniejsze. Czy przeszedł COVID mimo szczepienia? Spekuluję, bo nie robił testu, ale raczej tak.
Sporo było też ewakuacji medycznych nie związanych z COVID-em, ten rok ogólnie wydaje się po prostu cholernie trudny — ludzie nadal mają „normalne problemy” z warunkami, uszkodzeniami ciała, chorobą wysokościową itp. U nas w zespole przynajmniej parę osób wypadło z przyczyn „non-COVID-related”. W momencie kiedy piszę dla Was tę relację, wiadomo już o dwóch śmiertelnych przypadkach w tym roku na Evereście. Pogoda? Warunki? A może jednak COVID? Tego się raczej nie dowiemy, bo autopsji nie będzie.
Ogólnie w naszym zespole EVEREST-LHOTSE została może połowa (a może już nawet mniej niż połowa) osób. Pod tym aspektem totalna masakra. Nie wiem jak jest w innych grupach, ale sytuacja na pewno nie jest ciekawa.
Pamiętacie jak wspominałem o tym, że jest COVID-Minute? Skorzystało z niego znacznie więcej ludzi niż ktokolwiek przypuszczał, a Nepal wydał najwięcej w historii (ponad 400! — dla porównania w 2019 niecałe 400, wcześniej około 300/350 rocznie) permitów na Everest (do tego każdy ma swojego Sherpę, ekipę itp.), więc mój największy strach i tak pozostał. Większość pozwoleń była wydana zresztą „last minute” i nikt nie spodziewał się takiej liczby. Grupy są co prawda “przetrzebione” przez COVID (przykładowo, po wykryciu zakażenia u paru wspinaczy i Sherpów wycofała się jedna ekspedycja ponad 50 osób i najpewniej będą wycofywać się kolejne), ale nie wiem co będzie działo się na górze, jeżeli okno pogodowe będzie krótkie. No i jeszcze wirus w obozie. Podsumowując, na serio się martwię. Oby tylko na zapas.
LEKCJA ŻYCIA
Miesiąc w Nepalu nauczył mnie więcej szacunku do życia niż chyba cała moja edukacja. Straciłem 5 lat zbierania kasy, rok intensywnych i ciężkich przygotowań, masę czasu i kawał życia — ale jestem cały. I powoli dochodzę do siebie, jeżeli chodzi o zdrowie fizyczne i psychiczne. Strasznie zazdroszczę członkom mojej ekipy, którzy — mam nadzieję — zdobędą w tym roku Everest. Życzę im powodzenia z całego serducha, choć chciałbym być teraz z nimi. Ale uważam, że podjąłem dobrą decyzję. Zaciskam zęby i wiem, że są rzeczy ważniejsze. Poza tym, hej, byłem z COVID-em na grubo ponad 6000 m i dałem radę bezpiecznie zejść — to chyba jakiś osobliwy rekord świata!
Czy wrócę na Everest? Szczerze, nie wiem, ale raczej nie. W Himalaje pewnie tak — jest tyle pięknych tras, które są mniej popularne, że po prostu chyba skupię się na nich. No i fajnie byłoby się wybrać tam z moją (już) narzeczoną, a jej dość daleko do aż tak ekstremalnych przygód :). Jedno jest pewne — jeżeli wrócę, to wrócę wraz z ekipą Pioneer Adventures, bo dawno nie spotkałem tak dobrej organizacji i ludzi, którzy po prostu znają te góry.
Czy coś zrobiłbym inaczej? Też raczej nie. Zagrałem w COVID-ową ruletkę i tym razem przegrałem. Ale odchodzę z gry zwycięsko, bo cały i w miarę zdrowy. Naprawdę mogło skoczyć się dużo gorzej, a ja mogłem wrócić w czarnym worku albo nie wrócić w ogóle i zostać drogowskazem po drodze na szczyt.
Czy żałuję? Kasy, izolacji, czasu? Na pewno permitu za jakieś $11 tys., kiedy nawet nie dotarłem do Everest Base Camp, bo tutaj trochę po prostu zasponsorowałem rządowy budżet, a COVID szaleje. Ale, jak pisałem, sam świadomie podjąłem to ryzyko. Reszty raczej nie żałuję. Może ciężko to zrozumieć, ale jestem po prostu szczęśliwy, że jestem już w Polsce. Cieszy mnie każda mała rzecz, mimo, że jeszcze nie doszedłem do siebie w 100% i pewnie zajmie to jakiś czas. Może ta historia jest na tyle wyjątkowa i niestandardowa, że gdybym wszedł na Everest to nie miałbym aż tyle do opowiedzenia?
No i w końcu — może ten COVID nie był przypadkiem, a góra/natura właśnie powiedziała mi subtelne „wypier***aj”? Patrząc po tegorocznych warunkach, tym co dzieje się na górze, relacjach ludzi… nie wygląda to wesoło. Nie będę pokazywał relacji współtowarzysza, który już pożegnał się ze stopami i fotek spuchniętych palców, które miały trafić do amputacji (całe szczęście udało się wszystko uratować), którego zaskoczyła pogoda po drodze na górę (ekstremalny wiatr i śnieg plus oczywiście temperatura często w granicach minus 40 lub mniej stopni). Może COVID był potrzebny i był właśnie wygraną w tegorocznej loterii? Tego nie wiem i się nie dowiem — ale na pewno warto tak o tym pomyśleć. Taki protip — jak góra mówi Ci „spierda**j” to się nie zastanawiaj, tylko spierda**j.
Mogło skończyć się dużo, dużo gorzej, choć oczywiście można powiedzieć, że miałem też sporo pecha. Tutaj zostawiam już interpretację Wam, drodzy czytelnicy — bo to już prawie koniec mojego opowiadania.
Dla mnie najważniejsze jest to, że mogę spokojnie planować kolejne rzeczy i realizować następne szalone pomysły. Jeżeli myślicie, że teraz się uspokoję i będę miał ich mniej — no, tak to nie działa. Na razie muszę dojść do siebie, potem pewnie znowu coś wymyślę, także wait for it!
PS dla ciekawskich — tak, spisałem testament. Co najmniej „ciekawe” doświadczenie, kiedy się to robi :). Spaliłem go praktycznie od razu po przylocie do Polski.
Masz pytania? Komentarze? Napisz do mnie na LinkedIn, złap mnie na Messengerze lub po prostu zostaw komentarz. Chętnie odpowiem na wszystkie pytania, postaram się może też, w razie potrzeby i zainteresowania, zorganizować Q&A!